Jak ryczałtowy ZUS doprowadza mikrofirmy do bankructwa
Statystyki są zatrważające: nawet 80 procent mikrofirm upada w ciągu pierwszych pięciu lat działalności. Ma to wiele przyczyn, na czele zapewne z niewłaściwym podejściem państwa do osób rejestrujących działalność gospodarczą. Decydentom wydaje się mianowicie (i to od wielu lat), że każdy, kto rejestruje jednoosobową działalność gospodarczą, jest lub ma zamiar być przedsiębiorcą.
Jak rząd postrzega mikroprzedsiębiorców…
Znajduje to odbicie w takich ułatwieniach jak „ulga na start” czy „mały ZUS”. Przedstawiciele rządu tłumaczyli, że mikroprzedsiębiorca zyskuje dzięki takim ulgom czas na rozbudowę firmy, ta stopniowo krzepnie, bogaci się, a więc po paru latach stać ją na pełne składki, zaś dążeniem przedsiębiorczego człowieka jest przekształcenie z czasem działalności gospodarczej w spółkę, a dalej to już może nawet droga na giełdę?
…a jak bywa w rzeczywistości
Rzeczywistość jest jednak inna. Znaczny odsetek, może nawet znaczna większość takich osób to nie przedsiębiorcy, lecz samozatrudnieni: ludzie, którzy po prostu jednoosobowo wykonują i sprzedają jakąś pracę. Mogą to być np. copywriterzy, korektorzy, programiści, webdesignerzy itp. I choć dwoją się i troją, w którymś momencie dochodzą do ściany: doba ma tylko 24 godziny, a tydzień tylko 7 dni. Nie są i nie będą w stanie wytworzyć jeszcze więcej, zwłaszcza jeśli mają na tyle rozsądku, by od czasu do czasu znaleźć także czas dla rodziny i na odpoczynek. Oni nie rozwiną swoich firm poza jakiś limit, indywidualny dla każdego.
Filozofia rządzących nie przewiduje jednak sytuacji, w której ktoś chce spokojnie pracować na własny rachunek, uzyskując np. 3000 zł netto miesięcznie i nie mając ambicji czynienia swojej „firmy” większą i większą. Przychodzi więc na takiego przedsiębiorcę mimo woli czas płacenia pełnego ZUS-u i tu zaczynają się kłopoty, często skutkujące odwiedzeniem strony CEIDG i wykreśleniem firmy z rejestru. Ci, którzy w porę to uczynią i wrócą na etat, są wygrani.
Może kredycik na rozwój?
Ci z kolei, którzy rozpoczną walkę o przetrwanie, podejmują niemałe ryzyko. I gdy w takim momencie z banku, w którym mają firmowe konta, zadzwoni „doradca” z uprzejmą propozycją kredytu, często zaczyna się katastrofa. Bo gdy ktoś nie zapłaci w terminie albo wcale, gdy kluczowy klient przejdzie do konkurencji albo spadnie popyt na dany towar lub usługę, pojawiają się czerwone cyferki. Kredyt topnieje, bo składki ZUS trzeba płacić bez względu na to, czy się zarobiło, czy nie. A potem już z górki, prosto w finansową przepaść.
Upadnij albo giń
Dla wielu z nich rozwiązaniem może być ogłoszenie upadłości w celu uzyskania umorzenia części zobowiązań. Jest to procedura sądowa, w której pomagają specjaliści z serwisu wyzerujdlugi.pl. Perspektywą jest upadłość likwidacyjna albo układowa. Brzmi groźnie, ale pozwala z czasem pozbyć się długów i wrócić do normalności. Przedsiębiorca musi jednak dysponować majątkiem pozwalającym na zaspokojenie roszczeń wierzycieli oraz pokrycie kosztów postępowania upadłościowego – w przeciwnym razie sąd oddali jego wniosek.